Nasz plan dotarcia z Cadaques, gdzie znajduje się dom jednej z najbardziej wykręconych znakomitości XX wieku - Salvadora Daliego, do serca pirenejskiego Parque Nacional de Ordesa y Monte Perdido okazuje się zbyt optymistyczny. Droga staje się coraz bardziej kręta, zapasy kawy we krwi okazują się być już dawno skonsumowane przez organizm. Zmrok przywitaliśmy spory czas temu opuszczając Barbastro, stolicę winnic rejonu Somontano, których sława dotarła do Polski wraz z ciekawymi winami Montesierra. Droga z pewnością będzie coraz bardziej wymagająca dla hamulców naszego auta z wypożyczalni, śnieg na drogach z każdym kilometrem będzie coraz bardziej prawdopodobnym testem naszych letnich opon. Moja Asia nakłania mnie żebyśmy poszukali noclegu w miejscu, które jest oznaczone na mapie jako miasteczko o miło brzmiącej, kobiecej nazwie Ainsa. Tuż za pierwszym mostem stajemy przy pierwszym lepszym, oświetlonym wewnątrz lokalu z krzesłami wystawionymi na ulicę oraz błękitnym, blaszanym prostokątem z literą “H”. Cena za nocleg jest “do przełknięcia”, no i do tego serwują gościom z rana w barze śniadanko z obowiązkową kawą (według Asi była to najsmaczniejsza kawa jaką piła w Hiszpanii, nie tylko podczas naszego katalońsko-aragońskiego tour). Pytamy się “szefa zmiany” czy warto się wybrać na nocny spacer po mieście i gdzie dotankujemy auto bo niepokoić nas zaczął deficyt gasolineras od sporej ilości przebytych kilometrów oraz wskazówka paliwomierza zbliżająca się złowieszczo w stronę lewego ekstremum. Ku otusze okazuje się, że tzw. casco antiguo (co można tłumaczyć jako stare miasto) zaczyna się tuż za rogiem więc szybko zbieramy siły, by po północy zrobić rekonesans.
Wspinamy się po niekończących się kamiennych stopniach, w gąszczu bujnej roślinności, przy akompaniamencie ciszy śpiącego średniowiecznego miasta. Co jakiś czas w rześkim powietrzu niesie się głuche echo szczekania psów przeplatane pomiałkiwaniem kotów. Stare miasto okazuje się bardziej stare aniżeli byśmy mogli przypuszczać. Jest doskonale odrestaurowane, a brak “żywej duszy” na jego ulicach potęguje atmosferę jego modelowego średniowiecznego charakteru. Nasza wyprawa staje się niemal podróżą w wehikule czasów.
No cóż, szkoda, że nie odrobiliśmy wcześniej lekcji historii zatytułowanej “Legenda o Krzyżu z Sobarbe”. Według tejże legendy w roku Pańskim 724 chrześcijanie uciekający w popłochu z całego Półwyspu Iberyjskiego po inwazji wyznawców Allacha zebrali się w tym niepozornym miejscu i zaprzysięgli rekonkwistę (od 711 roku w którym rozpoczęła się konkwista mauretańska minęło już trzynaście lat, w rękach Arabów był wówczas prawie cały Półwysep).
Rycerze chrześcijańscy dowodzeni przez niejakiego Garci-Ximeno zwyciężają w bitwie “ostatniej szansy” nad niepowstrzymanymi Maurami. Wszystko dzięki swojej nadnaturalnej odwadze, którą tchnął w nich widok “świetlistego krzyża”, a którego iluminację ujrzeli nad rozłożystym dębem. Osada Ainsa tym samym wraca w ręce Chrześcijan, a razem z tym nadzieja na przetrwanie inwazji Muzułmanów. Pamięć tego wydarzenia świętuje się tutaj dwa razy w roku (kto powiedział, że impreza należy się tylko raz na 365 dni!?) jako tzw. “Morisma” (Moro oznacza po kastylijsku Maur). Iluminujący krzyż unoszący sie nad występującym w tej części geograficznej gatunkiem dębu jest rzecz jasna godłem gminy Sobrarbe, ale symbol ten również zasłużył na to by znaleźć się na jednej z ćwiartek herbu Aragonii.
W 1124 roku Ainsa otrzymuje “zasłużone” prawa miejskie z rąk króla Alfonsa I, uzyskując takie same przywileje jak sąsiednia metropolia Jaca, do początku XVII w. trwa jej niezmącony rozkwit. Od tego momentu stopniowe podupadanie miasta idzie w parze ze wzrostem znaczenia znajdującej się w nim katolickiej kolegiaty. Tak się “przypadkiem” składa, że ta z każdym kolejnym wiekiem zyskuje na znaczeniu m.in. podczas wojny o sukcesję tronu oraz w wojnach karlistowskich...
Piotr
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz